W piękną sierpniową niedzielę postanowiliśmy wybrać się na wycieczkę na wschód Mazowsza – do Węgrowa, a następnie do Liwia. W tym celu dojechaliśmy pociągiem do Łochowa i stąd skierowaliśmy się na południe. Po wygodnej drodze szybko dojechaliśmy do Starej Wsi. Dość zaskakujący widok stanowi tutejszy pałac rodem z bajek.
Jest to rezydencja Radziwiłłów z XVI w. Pałac był jednak przebudowywany, obecny kształt nadano mu w XIXw., jako typowej rezydencji angielskiej okresu elżbietańskiego. Swą siedzibę ma tu ośrodek szkoleniowy NBP.
Po drodze, zachęceni znakami informacyjnymi, chcieliśmy zobaczyć fermę strusi, niestety po podjechaniu na miejsce, okazało się, że ferma nie działa i żadnych strusi już nie ma…
W Węgrowie trafiliśmy szybko na rynek, gdzie uwagę przyciąga kościół farny. W jego wnętrzu znajduje się nie lada gratka – lustro Twardowskiego (w dodatku jest to jedno z dwóch, jakie się zachowały – drugie w Sandomierzu, nie jest udostępniane zwiedzającym). To prawdopodobnie XVI wieczne lustro pochodzi z Niemiec. Wedle legend służyło ono alchemikom do wykonywania różnych tajemniczych sztuk magicznych. Istnieje wiele legend dotyczących lustra, np. mówiąca o Napoleonie Bonaparte, który zatrzymując się w Węgrowie w trakcie wyprawy na Rosję, miał w nim zobaczyć przyszłość – czyli klęskę jego armii w Rosji. Zdenerwowany Napoleon miał uderzyć w lustro pięścią, czego ślady (pęknięcie) widać do dziś. Według niektórych, pod wpływem silnego światła, można dojrzeć na powierzchni postać kobiety i diabła…
Inną ciekawostkę na temat bazyliki stanowi fakt, iż brał tu ślub sam Lech Wałęsa z pochodzącą z tutejszych okolic Danutą.
Na rynku znajduje się też Dom Gdański, czyli dawny zajazd, jeszcze z XVIII w. Niestety w trakcie naszego pobytu w Węgrowie był całkowicie zakryty rusztowaniem… Mieści się w nim Miejska Biblioteka.
Ze względu na dopadający nas głód zmuszeni byliśmy poszukać jakichś przekąsek. Niestety na rynku brakuje knajpek. W jednej z uliczek odchodzących od rynku znaleźlilsmy jednak lokal z napisem “pizzeria”, w którym udało nam się zdobyć wymarzone hot dogi. Smakowicie wyglądały także kręcone lody włoskie, skusiliśmy się zatem również na deser. W menu “pizzerii” znajdowały się ponadto kotlety, bigos, barszcz, żurek, flaczki… Ciekawe skąd wzięła się nazwa baru…
W Węgrowie podjechaliśmy też w okolice klasztoru poreformackiego zaprojektowanego prawdopodobnie przez Tylmana z Gameren (architekta pochodzenia holenderskiego, ale pobierającego nauki w Wenecji, o którym wspominaliśmy na blogu już wielokrotnie).
Kręcąc się przy kościele usłyszeliśmy nagle głos syren strażackich, potem zauważyliśmy biegającego i wystraszonego mężczyznę, który zaczął kierować strażaków. Zebrał się oczywiście tłumek ciekawskich, czy to przypadkiem kościół nie płonie… Okazało się jednak, że zapalił się “jedynie” samochód…
Stara pompa uliczna przed klasztorem:
Będąc w Węgrowie obejrzeć sobie też można zabytkową drewnianą zabudowę – domy pochodzą nawet z XVIII w., inne z XIX czy początków XX w.
Z Węgrowa skierowaliśmy się już na Liw.
Jechaliśmy wzdłuż rzeki Liwiec, mając przed oczyma malownicze widoki.
Po drodze towarzyszyło nam mnóstwo bocianów. Kiedy dojechaliśmy do Liwia, krążyły także nad zamkiem, obserwując rozgrywający się tego dnia turniej rycerski.
Znając program turnieju chcieliśmy trafić na walki rycerzy, jednak kiedy dojechaliśmy do zamku, rozpoczynał się dopiero opóźniony sporo mecz. Być może spodziewaliśmy się zbyt wiele, jednak to co zobaczyliśmy, przypominało momentami bardziej odpust niż turniej rycerski… Muzyka nawiązywała w pewien sposób do tematyki, w końcu “Mortal Kombat” to też jakieś walki… ;)
Wieża gotyckiego zamku w Liwie.
Oprócz piwa, kebabu i jarmarcznych zabawek, można było znaleźć też stoiska ze średniowieczną bronią czy monetami.
Były także strzelające armaty:
Mecz pomiędzy reprezentacją rycerzy a reprezentacją publiczności odbywał się w lnianych szatach z za długimi rękawami. O bezpieczeństwo grających zadbano zasłaniając dziury na łące deskami.
Niestety nie znamy wyniku tej zaciętej walki,
ponieważ poszliśmy zwiedzić sobie muzeum – zbrojownię, mieszczącą się w zamku.
Zamek z dobudowanym pod koniec XVIII w. dworem.
W Liwie ciekawym miejscem do zobaczenia jest miejscowy kościół, gdzie przy trawniku ustawione są tabliczki w oryginalny sposób zachęcające do szanowania zieleni. Możemy na nich przeczytać np. “Kto drzewka szanuje każdy go miłuje”‘, “Starsi dzieciom przykład dają: od drzeweczek z dala stają”, czy “Ani listka nie rusz bracie, bo się gniewać będą na Cię!”.
Jeżdżąc po okolicy co i rusz napotykaliśmy na naszej drodze drewniane domy, niektóre kolorowo pomalowane, inne dekorowane rzeźbieniami.
Jednym z ostatnich punktów na naszej trasie było wczesnośredniowieczne grodzisko. Położone jest ono ok 5 km na południe od zamku w Liwie, w miejscowości Grodzisk. Grodzisko stanowiło centrum ówczesnej sieci osadniczej na tych terenach. Istnieją przypuszczenia, że to tu znajdował się pierwotny Liw. Obszar grodziska wraz z zewnętrzną fosą to aż 5 hektarów.
Na zdjęciu widać pozostałości wałów wewnętrznych.
Niebo nad grodziskiem:
Kolejnym etapem naszej trasy był przejazd przez las i czekająca tam na nas tradycyjnie piaszczysta droga…
Po wyjeździe z lasu mijaliśmy kolejne urodziwe domy z drewna.
Wracając, minęliśmy też skansen w Suchej. Stanowi on muzeum architektury drewnianej regionu siedleckiego. Dwór na zdjęciu poniżej pochodzi z połowy XVIII w. Kiedy dojechaliśmy na miejsce, było już niestety za późno na zwiedzanie, zdążyliśmy jednak chwilkę przespacerować się po terenie.
Poniżej klasycystyczny dwór z 1825 r.
Podczas ostatniego odcinka trasy głód i pragnienie zaczynały nam coraz bardziej doskwierać. Niestety była już późna godzina, a w niedzielę o tej porze trudno o otwarty sklep, zwłaszcza w małych miejscowościach. Uratował nas dopiero bar w Grębkowie. Oprócz picia i przekąsek, bar oferował obcowanie z wszelakim ptactwem przechadzającym się po terenie. Posilaliśmy się zatem w towarzystwie różnych kur i gęsi.
Pojawił się nawet śliczny kurczaczek:
Pozostało nam jeszcze dojechać do Mrozów i tam złapać pociąg do Warszawy.
Trasa: